środa, 8 lutego 2017

O wyższości kursów nad indywidualnymi korepetycjami



Od niedawna nurtuje mnie jedno pytanie: czemu ludzie czują taki dyskomfort, gdy dowiadują się, że zajęcia, na które się zapisali (bądź zrobili to rodzice) okazują się być zajęciami grupowymi. Czy wynika to z tego, że wydaje im się, że na takich zajęciach nie zostaną wytłumaczone określone problemy, z którymi zmaga się uczący się w tym miejscu? A może chodzi o to, że czują jakiś wstyd przed innymi? Nie mówię tu już o aspektach dogadywania się ze współkursantami, a bardziej o poziom wiedzy: na takie zajęcia chodzą zarówno prymusi, jak i o osoby słabsze. Ktoś z założenia może poczuć się gorszy, ale będzie bał się do tego przyznać, stąd woli zrezygnować z zajęć, nawet jak ledwie zaczął. Innymi może na przykład nie pasować nauczyciel, bo np. źle tłumaczy i on nic nie rozumie. Co prawda, nie bierze się pod uwagę tego, że kursant z racji strachu boi się samemu przyznać do niewiedzy, ale zostawmy ten temat. Fakt, idea kursów w opinii wielu osób się nie sprawdza. Czy naprawdę kursy będą musiały ustąpić miejsca zajęciom indywidualnym?

Sytuacja, pomimo, że jest niebezpieczna, nie jest jednak taka zła. Wciąż wiele firm cieszy się dobrze prosperującymi zajęciami i nie brakuje im chętnych. Czasem trzeba nawet czekać w kolejkach, by dołączyć do takich zajęć. Znów pytanie - dlaczego? Postaram się znaleźć odpowiedź, dlaczego kursy grupowe są lepsze niż zajęcia indywidualne.

Zacznijmy od tego, na co większość osób zwraca uwagę: cena. Uczestnictwo w takich kursach jest znacznie tańsze niż prywatne korepetycje. Podczas, gdy za zajęcia z prywatnym korepetytorem trzeba wyrzucić za jeden przedmiot co najmniej 100 zł za dwie godziny zajęć, to już przy kursach grupowych cena maleje nawet do pięćdziesięciu procent. Wielu powie jednak, że i tak sobie drogo sobie prowadzący takich kursów liczą. Dobrze, zróbmy szybką matematykę: załóżmy, że na maturze zdaje się biologię i chemię. Trzeba wziąć "korki" z tych przedmiotów. Każde niech trwają 2 godziny zegarowe i niech korepetytor życzy sobie 40 zł za godzinę (bo to np. znajomy znajomego). Koniec 1 lekcji, płaci się 80 zł i jest ok. Ale potem przychodzi następny tydzień i następny i następny. I nagle się okazuje, że za miesiąc trzeba zapłacić 320 zł. Z jednego przedmiotu, czyli pomóżmy to razy dwa, bo jeszcze jest ten drugi. 640 zł miesięcznie. Ceny kursów za 2 przedmioty zamykają się maksymalnie do 400 zł za miesiąc [mocno zawyżona cena]. Jest pierwszy plus.

Druga rzecz: systematyczność zajęć. Jeśli umawiasz się z korepetytorem, możesz zrobić to na stałe i jesteś bardzo elastyczny. Dobrze, ale gorzej, jak trafi się na korepetytora, który co rusz odwołuje zajęcia, a ty zostajesz na lodzie z zajęciami. W kursach tak nie będzie. Jak jakieś zajęcia z winy nauczyciela się nie obędą, od razu ma taki uczeń wie, kiedy zostaną odrobione. Tam nie może być możliwości, by jakieś zajęcia zostały opuszczone z powodu niezależnych od ucznia. Dodatkowo, uczeń wie, kiedy będą zajęcia i jest to stały termin. Wie, że ten czas nauczyciel rezerwuje tylko dla nich i czy jest mus wyjścia prywatnego czy nie - zajęcia musi odbyć. Dodatkowo, odbywają się one niemal co tydzień, jest więc możliwość powtórzenia systematycznego materiału. U korepetytora zajęcia przepadają. Owszem, zapłaci się mniej za dany miesiąc, ale straci się cenne zajęcia, których się w żaden sposób nie da odzyskać.

Po trzecie: efektywność. Wielokrotnie wspominałem na łamach bloga, że decydując się na korepetycje kupujemy kota w worku. Jest to zazwyczaj student, który chce dorobić na studia bądź emerytowany nauczyciel. Może ktoś to lubić, ale osobiście stwierdzam, że nie do końca jest to dobry materiał do prowadzenia zajęć. Na kursach są to zazwyczaj nauczyciele, którzy uczą w szkołach średnich. Wielu z nich zjadło zęby na maturach, bo np. są egzaminatorami maturalnymi, wielokrotnie takimi, którzy co roku sprawdzają maturę lub są weryfikatorami. Takie osoby wiedzą, jak należy dotrzeć do ucznia, znają jego słabe i mocne strony. Co więcej, na takich kursach nie robi się zadań czysto szkolnych. Ich celem jest wskazanie błędów, jakie uczniowie popełniają w trakcie przygotowań do matury lub rozwiązując sam test. Osoba, która ma styczność z maturą tylko poprzez klucz odpowiedzi niekoniecznie będzie w tym momencie skuteczna. W przypadku egzaminatora, jest pewność.

Jak sami widzicie, to dość dużo, by zdecydować się na kurs. Co więcej, to że wciąż wiele z nich funkcjonuje świadczy tylko o tym, że wciąż istnieje pewne zainteresowanie. Poza tym, dochodzi jeszcze jedna rzecz, o której warto wspomnieć: niż demograficzny. Na tę chwilę mamy małą ilość maturzystów i ta liczba będzie się zmniejszała coraz bardziej. Nie mniej, w końcu znów nadejdzie bum demograficzne i kursy zaczną na nowo być oblegane przez stada głodnych wiedzy maturzystów.

Na deser, oto kilka linków do co ciekawszych kursów:
Ratajczuk - Edukacja [www.ratajczuk.pl]
Eureka - Centrum Edukacji [www.eureka.zgora.pl]
Edelford - Centrum Edukacji Matematycznej [www.edelford.pl]

piątek, 13 stycznia 2017

Edelford - czyli od zera do matematyka



Poruszany przeze mnie ostatnio temat matematyki na blogu sprawił, że zacząłem się zagłębiać w świat korepetycji z tego przedmiotu. Wiecie co zobaczyłem? Ogrom różnych ofert, wywodzących się zarówno od nauczycieli online, studentów, uczniów itd. Liczba stron sięgała nawet 20, a więc ilość samych korepetytorów szła w setkach. W pewnym sensie, mnie to nie dziwi. Matematyka to najtrudniejszy przedmiot podstawowy, który trzeba zdać jako obowiązkowy na maturze. Wracając do korków, problemem może być wybranie tego najlepszego. Co prawda, ofertę zajęć zawsze ma się podaną na profilu danego korepetytora, ale czy jest ona zgodna z prawdą - cóż, loteria. Chyba jedynym pewnikiem są firmy, które oferują kursy maturalne. Każda ma przygotowaną ofertę z matematyki. Nie mniej, uwagę poświęcę jednej, która zyskała sobie moją ciekawość tym, że oferuje kurs WYŁĄCZNIE z matematyki, co jest dość niespotykane, ale z drugiej strony, biorąc pod uwagę, że jest takie duże zainteresowanie samą królową nauk, to dość mądre posunięcie. Pełna nazwa to Edelford - Centrum Edukacji Matematycznej, nie mniej, w skrócie używana jest forma po prostu Edelford.

Wyszukując korepetycji jako podstawę wziąłem sobie Zieloną Górę z racji, że jest to moja rodzinna miejscowość, a na dodatek dość duża i mająca potencjał jeśli chodzi o korepetycje. To właśnie tam natrafiłem na ślad tej firmy. Nie mniej, jak się okazało po wejściu na ich stronę internetową, nie działają tylko i wyłącznie w winnym mieście, ale również i w innych częściach Polski. Pełną listę znajdziecie na stronie www.edelford.pl

Zacznijmy od tego, co dla niektórych jest wyznacznikiem najważniejszym przy takich zajęciach: cenie. Jak w przypadku każdych firm, które organizują kursy maturalne, cena nie jest zbyt wygórowana, powiedziałbym nawet dość atrakcyjna. O ile w innych firmach, które organizują zajęciach cena osiąga ponad 200 złotych za miesiąc, to Edelford proponuje stawkę 175 zł miesięcznie. Dla niektórych to i tak drogo. W końcu ktoś powie, że on za swoje korki płaci np. 35 zł za godzinę lekcyjną nie mniej, gdy przelicza się je w stosunku do zajęć, które mają być przeprowadzone, wychodzi, że za taką samą godzinę należy zapłacić 27 zł, czyli jakby nie patrzeć, prawie o jedną czwartą mniej.

Jak wygląda organizacja takich zajęć? Zacznijmy od sprawy która jest podstawowa: kontakt z organizatorami zajęć. Jest możliwy zarówno drogą elektroniczną, przez maila, a także telefoniczną. Telefon zdaje się być czynny w zasadzie cały czas, gdyż jak zadzwoniłem do nich w niedzielę w godzinach wieczornych, osoba odpowiedzialna odebrała go i udzieliła z miejsca wszelkich możliwych informacji jakie tyczą się sposobu prowadzenia zajęć z matematyki w Edelfordzie.

Zacznijmy od tego, że kurs jest prowadzony grupowo i nie ma możliwości prowadzenia spotkań indywidualnych. Nie mniej, nie są to duże grupy, maksymalnie liczące dziesięć osób, zaś średnio na zajęcia uczęszcza ośmiu słuchaczy. Dla niektórych może być to przeszkoda, którą na pozór nie da się przejść, gdyż albo dziecko będzie raczej nieśmiałe w towarzystwie lub też stwierdzi, że takie zajęcia nie pozwolą mu na zrozumienie omawianych zagadnień. Wedle zapewnień ze strony organizatora, mimo charakteru grupowego, nauczyciele mają indywidualne podejście do każdego z kursantów, przez co, jeśli ktoś będzie miał problem, nie będzie żadnych przeciwwskazań, by kursant mógł zapytać się nauczyciela o rozwianie wątpliwości. Jeśli chodzi o terminy spotkań, zajęcia mogą odbywać się albo od poniedziałku do piątku lub też w soboty. W tym pierwszym wypadku, spotkania mają miejsce po godzinie 16:00, zaś w soboty zazwyczaj w godzinach porannych. Nie mniej, ten czas jest zależny tylko i wyłącznie od klientów, a więc są otwarci na sugestie potencjalnych słuchaczy. Nie mniej, ważniejsze jest to, co oferują zajęcia same w sobie. Przede wszystkim, kurs jest przystosowany dla wszystkich klas licealnych, czyli mogą zapisać zarówno pierwszo, drugo, jak i trzecioklasiści. O ile większość kursów maturalnych jest skierowana albo do do maturzystów albo do drugoklasistów, to rozszerzenie działalności od jeden dodatkowy rocznik wydaje się być słuszne, zwłaszcza, że matura z matematyki jest obowiązkowa dla każdego powinno się przykładać do niej od samego początku. Dodatkowo, należy wyróżnić dwa poziomy nauczania w trakcie kursu. Edelford Podstawa zakłada naukę przygotowującą do matury z matematyki na poziomie podstawowym, a Edelford Plus to kurs dla zaawansowanych, przystosowany do rozszerzonego egzaminu dojrzałości. Można zawsze zmienić poziom, na który się chodzi, jeśli zdecyduje się na zupełnie inny rodzaj matury z królowej nauk. Zajęcia prowadzone są oczywiście przez nauczycieli i są to jedni z najlepszych matematyków w okolicznych szkół średnich z tytułem egzaminatora. Jest to o tyle dobre, że dla osób, które uczęszczają do liceów nazwiska, które uczą w Edelfordzie mogą być znane, więc od samego początku mogą zweryfikować informacje o uczącym, a fakt, że ktoś posiada egzaminatora świadczy nie tylko o tym, że doskonale zna strukturę maturę, dzięki czemu wiedzą, na co zwracać uwagę w trakcie pisania egzaminu, ale również o tym, że dydaktyk jest dość doświadczony.

Jeśli chodzi o miejsce zajęć, wedle zapewnień telefonicznych, odbywają się one w ścisłym centrum miasta, w salach, które są dobrze wyposażone do prowadzenia zajęć z matematyki. To rozwiązanie jest o tyle dobre, że słuchacz, który dojeżdża spoza miasta będzie miał łatwiejszy transport i orientację w terenie. 

Podsumowując, za 175 zł otrzymujemy zajęcia niemal dla każdego ucznia szkoły średniej, o dwóch różnych poziomach i w terminach, które pasują kursantom, do tego spotkania trwające 90 minut każde, prowadzone przez nauczyciele z tytułem egzaminatora maturalnego. Osobiście uważam, że trudno znaleźć bardziej niż poprawne zajęcia w formie kursu grupowego z matematyki niż w Edelfordzie. A jeśli jeszcze to was nie przekonało, może warto odpowiedzieć sobie na pytanie: ile znacie firm, które szykują tylko zajęcia z jednego przedmiotu? Tak myślałem...

Szczegółowe informacje o kursach znajdziecie na www.edelford.pl








poniedziałek, 26 grudnia 2016

Królowa jest tylko jedna, czyli o potędze matematyki



Jeśli miałbym wybrać najtrudniejszy przedmiot z czasów liceum, byłaby to biologia. Nigdy nie załapałem tego przedmiotu, ale udało mi się przejść ten przedmiot. Zaraz po nim jest właśnie matematyka, często nosząca nazwę królową nauk, gdyż każdy jej aspekt jest używany w życiu (plus minus, język polski powinien w takim razie nosić tytuł króla). Co prawda, połowa rzeczy, która pojawia się na lekcjach z tego przedmiotu nie przydaje się w życiu praktycznym, ale bez nich nie byłoby większości współczesnych wynalazków, aplikacji i programów komputerowych. Wszystko z czego korzystamy jest efektem funkcji matematycznych, nawet gdy ich nie widzimy. Dlatego też, gdy dodano do obowiązkowych egzaminów właśnie matematykę, uznałem, że to bardzo słuszne (raz, że przedmioty humanistyczne dominowały na maturze, dwa, byłem już po egzaminie dojrzałości :)), gdyż przy obecnym rozwoju technologicznym matematyka musi być na piedestale. Jednak reakcje zwykłych uczniów już nie były takie entuzjastyczne.

Matematyka jest trudna. Bardzo trudna. Tutaj nie ma miejsca na przysłowiowe "lanie wody", tylko trzeba ściśle kalkulować, podawać wyliczenia, a w końcu, ostateczny wynik. Jeden błąd położy całe równanie, a co za tym idzie, całe zadanie. Jest niczym praca chirurga, którego również nie stać na błąd. Ale nie popadajmy w przerażenie, w końcu po to jest szkoła, by młodego człowieka przygotować do życia, prawda?

No cóż...

Prawda jest taka, że nawet mimo, że w wielu szkołach położono nacisk na przedmioty ścisłe, w tym właśnie matematykę, sposób przygotowania może pozostawić sporo do życzenia. I to bynajmniej nie z winy nauczyciela, a częściowej uczniów. Jednak, teraz nie chodzi o toksycznych rodziców, ale o saą brać szkół średnich. Matematyka to taki przedmiot, w którym każdy może mieć problem z osobnym działem, od algebry, przez geometrię, a na całkach i rachunku prawdopodobieństwa kończąc. Dla jednego jeden dział będzie łatwiejszy, dla drugiego zupełnie inny. A matura nie zna słowa litość, tylko dlatego, że nie znasz pewnego działu. Trzeba wiedzieć wszystko. A nauczyciel nie zdoła w ciągu 45 minutowej lekcji wytłumaczyć wszystkiego każdemu, kto będzie miał problem z zadaniem. To jest niemożliwe. Owszem, prowadzą konsultacje, ale często są one po prostu pretekstem, że na nich poprawia się sprawdziany i nauczyciel znów musi pilnować, czy ktoś nie ściąga. Inna sprawa, że wielu się wstydzi iść na takie zajęcia ze swoim nauczycielem, czego nie zrozumiem.

Niezależnie od wszystkiego, w tam gdzie diabeł nie może, tam Polaka pośle, a więc w miejsce nauczycieli pojawiają się coraz liczniejsi korepetytorzy, którzy niosą pomoc w zrozumieniu materiałów. I o ile przy takiej historii byłbym sceptyczny w stosunku do brania korepetycji z tego przedmiotu, to tutaj nie mogę tego powiedzieć. Matura z matematyki, mimo, że z roku na rok modyfikowana na niby łatwiejszą, to wciąż jest ścisła. Zrozumienie jej wymaga pracy twarzą w twarz lub z małą grupą ludzi. Łatwiej jest wtedy usiąść do interesujących zagadnień z wybranego działu, nauczyciel ma czas wszystko wyjaśnić, a i młodzież zdaje się być bardziej otwarta niż w szkole. Teraz jednak pozostało pytanie: czy indywidualnie czy też grupowo? W przypadku tego pierwszego, faktycznie ma się pewność, że nauczyciel skupia się tylko i wyłącznie na jednej osobie, ale poziom może pozostawić sporo do życzenia. W końcu korków rzadko udzielają profesjonalni nauczyciele, tylko studenci. To właśnie jest przewaga kursów grupowych: nie kupuje się kota w worku, w większości stanowi to kadra, która ma wykształcenie pedagogiczne. A kwestię grupowości zawsze można rozwiązać w ten sposób, że wybiera się kursy, w których zajęcia odbywają się w małych grupach (np. Edelford). No i nie da się ukryć, że takie zajęcia są po przeliczeniu tańsze niż prywatne.

Tam więc, jeśli warto inwestować w jakąś formę korepetycji i za wszelką cenę trzeba (bo taka moda), wybór właśnie matematyki będzie strzałem w dziesiątkę, właśnie z tego względu, że to jeden z najtrudniejszych przedmiotów, a na dodatek, wymagany w coraz większej ilości uczelni. Obecnie, na niektórych uniwersytetach medycznych matematyka jest wręcz WYMAGANA, by dostać się na ten kierunek. Im dalej w las, tym coraz trudniej, owszem, ale kto powiedział, że życie lekarza już na dzień dobry ma być obłożone różami. Bardziej łodygami po tym kwiecie. 


poniedziałek, 19 grudnia 2016

Korepetycje, czyli czy system edukacji jest tak słaby?



Gdy rozmawiam ze swoimi znajomymi, których znam jeszcze z okresów studiów, czy chodzili na korepetycje za czasów licealnych lub studenckich, otrzymuję odpowiedź, że nie. O ile z racji mojego specyficznego kierunku nikt by takich korepetycji nie udzielał (bo i po co?), to już sprawa z okresem licealnym nie jest już tak oczywista. Nie będę kłamał, sam miałem korepetycje z angielskiego, ale trwały one od czasów mojego gimnazjum aż do końca liceum (czyli sześć lat) u jednego nauczyciela (tłumaczenie winnego). Nie mniej, czy jest różnica między zajęciami przygotowującymi, a korepetycjami?

Biorąc pod uwagę etymologię słowa korepetycja pochodzi od repetycja, która w muzyce oznacza powtórzenie. W stosunku do szkolnictwa może to oznaczać powtórzenie materiału, który był w szkole. Stąd ludzie, którzy uważają, że zajęcia przygotowujące do egzaminu (np. matury) i podciągnięcie się z danego przedmiotu to dwie różne rzeczy, są w błędzie. Pomyłki wynikają w tym momencie z perspektywy ludzi starszych, dla których korepetycje są wynikiem, że ktoś jest słaby z jakiegoś przedmiotu i musi się w nim poprawić poprzez prywatne nauczanie. A, że wciąż żyjemy w świecie, w których senior, z racji swojego doświadczenia życiowego, zdaje się mieć rację, pomyłki będą wciąż powstawały. Ale nie należy się tym przejmować i jeśli ktoś chce chodzić na korepetycje nie powinien się obawiać, że robi to tylko dlatego, że jest słaby.

Z drugiej strony, czy obecnie się przesadza się z ich ilością? Jak wspomniałem powyżej, za czasów mojej młodości uczęszczałem cyklicznie jedynie na zajęcia z angielskiego i z doskoku z polskiego i geografii. A teraz? Rodzice uważają, że najlepiej byłoby, gdyby dzieci chodziły na korepetycje ze wszystkich przedmiotów, które zdają na maturze. Z matematyki- zrozumiałe. Biologia i chemia- również. Ale reszta? Co jakiś czas albo by przygotować się do matury- jeszcze. Cyklicznie (nie licząc języków)- dla mnie nie zrozumiałe. Rodzice muszą w końcu zaakceptować fakt, że ich dzieci nie są omnibusami, które muszą wiedzieć "wszystko o wszystkim", a trochę krytycyzmu źle nie zrobi. 

Najczęstszym argumentem, który używają rodzice, by bronić takich zajęć, jest poziom obecnej edukacji w szkołach średnich, by uczyć w ten sposób, by rodzic zgłosił się na prywatne korepetycje u nauczyciela, a z braku laku, czynić to muszą. Nie wydaje mi się, by tak faktycznie to działało. Klasa średnio liczy nawet trzydzieści osób, z czego faktycznie połowa będzie chciała się skupić na zajęciach, to druga część raczej będzie wolała wprowadzać zamęt i utrudniać lekcję. Cóż, nie da się ukryć, że brak szacunku do nauczyciela jest problemem, nie mniej, wynika on raczej z samego podejścia rodziców. Tak jest, to w pewnym sensie rodzice są winni temu, jaka jest obecna sytuacja. Nie można na dzieci podnosić głosu, a gdy się nie uczy i ma przez to problemy z ocenami, winę ponosi nauczyciel. Szlag człowieka trafia. Jeśli jakiemuś ojcu lub matce nie podoba się, to reprezentuje szkoła, niech zapisze dziecko na zajęcia prywatne w domu, a nie robi "dym", jak się na niego chucha i dmucha.

Dobra, dość żółci, w końcu, korepetycje nie są same w sobie złe. To jednak dobry sposób, by utrwalić sobie materiał i odpowiednio zwrócić uwagę na pewne aspekty. O ile zajęcia prowadzone w szkole już po lekcjach odnoszą skutek, to jednak chodzi na nie dużo ludzi i nauczyciel nie zdoła pomóc wszystkim. Gdy pracuje się w małych grupach lub indywidualnie, jest większa szansa na to, że uczący się załapie materiał, jeśli ma problem, a na dodatek, skupi się na aspektach, które szczególnie są dla niego uciążliwe. Przy egzaminie maturalnym również jest łatwiej pokazać pojedynczej osobie lub małej grupie, gdzie siedzi diabeł, czego nie są w stanie wskazać nauczyciele w szkołach. Jednak, czy znów jest to wina nauczyciela, że dużą grupę ciężej uczyć szczegółów?

Jak więc ocenić sytuację? Czy to wina nauczycieli czy nadgorliwości rodziców? Nie można tego jednoznacznie stwierdzić, więc należy przyjąć założenie, że korepetycje będą zawsze dostępne i na czasie. Nie mniej, myślę, że nie powinno się do korków przykuwać fanatycznej uwagi. Wziąć z dwóch, które dziecko musi zdać, by dostać się na wymarzone studia i w tym kierunku iść, a nie ze wszystkiego. Nie zdziwię się, jak  za kilka lat będziemy brali korepetycje z wychowania fizycznego. We wszystkim trzeba znać rozwagę. W edukacji też.

środa, 23 listopada 2016

Świat rysunku w Strefie Rysunku



Czy gdybyście cofnęli się w czasie i ponownie mogli wybrać na nowo ścieżkę życiową, co by to było? Lekarz? Prawnik? Ekonom? Mechanik samochodowy? Cóż, jeśli nie byliście zadowoleni ze swojego wyboru sprzed lat, zapewne byłoby to coś odwrotnego, niż wybraliście. A wiecie kim ja bym chciał zostać? Architektem. Ironiczne, prawda? Z natury jestem chaotyczny i raczej niezbyt dokładny, mimo wszystko, byłby to kierunek, który bym obrał. Dlaczego? Może właśnie powodem byłoby to, że gdybym się na niego zdecydował, wyzbyłbym bym się tych wad. Ale, mocno wybiegam do przodu, gdyż konkurencja, by dostać się na ten kierunek jest duża, a biorąc pod uwagę moje dwie lewe ręce do rysowania czegokolwiek, nie skończyłoby się dla mnie sukcesem. Szczerze powiedziawszy, wielu jest raczej takich, którzy z rysunkiem nie są aż tak za pan brat. Technika mają kształcić ludzi pod tym kątem, nie mniej, większość traktuje to miejsce jako zwykłą szkołę, a nie miejsce, gdzie rodzi się przyszły architekt. Z resztą, często poziom rysunku w takich miejscach może pozostawiać wiele do życzenia. Nie mówię tu o wszystkich obiektach tego typu, ale część nie wykonuje swojej misji jak należy. Z tego powodu, jeśli ktoś na poważnie zastanawia się, czy nie zostać architektem lub osobą związaną w ogóle z rysunkiem, a uważa, że to, co poznaje w szkole nie starcza, musi się albo pożegnać z marzeniami albo szukać jakiejś pomocy, zazwyczaj w kursach rysunku.

Osobiście, z racji mojej ścieżki życiowej, nigdy nie potrzebowałem lekcji rysunku, stąd też musiałem zasięgnąć języka u znajomych, którzy w jakiś sposób wiązali przyszłość z rysunkiem (stąd też informacja o poziomie nauki w technikach), który kurs by proponowali. W końcu architektura czy (tak, wiem, że wyskakuję z tym, jak Filip z konopi, ale co poradzić - tacy znajomi) malarstwo na ASP są kierunkami w jakiś sposób elitarnymi, więc ilość takich kursów rośnie z prędkością światła. Znajomi zasugerowali, że gdybym chciał, warto bym się zainteresował kurem ze STREFY RYSUNKU. No to zacząłem czytać, węszyć i wynik moich "badań" znajdziecie poniżej.

Na sam początek należy zaznaczyć: to nie jest kurs stricte pod architekturę, ale dla każdego, kto myślał, czy nie wiązać swojej przyszłości z ołówkiem czy pędzlem, ale również i takich, którzy mają ochotę coś porobić hobbystycznie w tym kierunku. Jest to plus, gdyż nigdy się nie usłyszy, że dana osoba zostanie odrzucona, gdyż, np. chce rysować karykatury, a nauczyciel tylko uczy rysunku technicznego. Inna rzecz, na którą warto zwrócić uwagę jest naprawdę szeroki zakres miejsc, gdzie taki kurs się odbywa. STREFA RYSUNKU działa w ponad 40 miastach w Polsce, z czego w niektórych od dziesięciu lat, więc są kursami z bardzo dużym doświadczeniem, a przy tym macie pewność, że w swojej okolicy znajdziecie potrzebny wam kurs. Dokładną rozpiskę miast znajdziecie tutaj: http://www.strefarysunku.pl/article,pl,oferta,3.html

Powiedzmy, że zdecydowaliście się już na ten kurs. Co dalej(poza wypełnieniem obowiązkowego formularza)? Czy musicie kupować swoją pierwszą paletę i zestaw kreślarski? Szczęśliwie, nie. W cenie kursu macie już zapewnione materiały, które będziecie używali w trakcie trwania zajęć. Tak w ogóle, to czas trwania zajęć też jest naprawdę sensowny. Jedno spotkanie z nauczycielem trwa trzy godziny zegarowe. Co więcej, macie sami wpływ na częstotliwość zajęć. Jeśli uważacie, że wystarczą wam zajęcia raz na dwa tygodnie - będzie okej. Jeśli raz na tydzień - też bez problemu. Jest to o tyle dziwne, że zajęcia odbywają się w małych grupach (max. 5 osób), a więc w teorii nie powinno to pozwalać na coś takiego. I tu chyba pojawia się największy plus zajęć w STREFIE RYSUNKU: mimo charakteru grupowego, każdy z uczniów jest traktowany bardzo indywidualnie. Nauczyciele nie uczą każdego tego samego, tylko podchodzą do problemów ucznia bezpośrednio, radząc mu, jak rysować/malować/szkicować wedle wcześniejszych wymagań ucznia. A skoro już przy nauczycielach, nie biorą młodych i głodnych studentów czy świeżo wydedukowanych architektów, tylko osoby już z pewnym doświadczeniem, dość znanych w mieście i okolicach, by móc zawsze zweryfikować o nim informację. Co więcej, w trakcie trwania kursu, każdy jego uczestnik jest w stanie stworzyć swoją własną teczkę z pracami, które będzie w stanie przedstawić przed komisją uczelnianą, dzięki czemu już w trakcie zajęć jest w stanie stworzyć coś, co będzie miało jakąś wartość na przyszłość i to pod czujnym okiem osoby nauczającej. Z innych plusów to możliwość otrzymania certyfikatu po zakończeniu kursu dla osób, którym np. nie jest to potrzebne by dostać się na uczelnię, ale jako portfolio do rozmowy kwalifikacyjnej (rysunek jest czasem potrzebny w najmniej oczekiwanym miejscu).

Podsumowując: w niedużej cenie za jedne zajęcia (95 zł za 3 godziny to nie jest drogo) otrzymujemy lekcje na wysokim poziomie, z profesjonalnym nauczycielem rysunku, z materiałami i możliwością zrobienia swojej własnej teczki, z bardzo bezpośrednim podejściem do każdego z uczniów. Osobiście uważam, że jest to warte swojej ceny, a na dodatek, można zapisać się niemal w każdej chwili. Stąd też, jeśli planujecie przyszłość z rysunkiem, myślę, że warto zastanowić się nad tym wyborem. Więcej informacji znajdziecie pod tą witryną: http://www.strefarysunku.pl/

wtorek, 15 listopada 2016

Fotoszkolenia, czyli jak zostać fotografem



Dzisiaj będzie trochę inaczej. Pozornie hobbystycznie, ale jak przyjdzie co do czego, nagle okazuje się to być niezwykle przydatne. O czym mowa? O fotografii. Każdy chyba marzył, by kiedyś zostać zawodowym fotografem albo przynajmniej robić piękne zdjęcia dla własnego użytku. Marzenia marzeniami, ale jak przychodzi co do czego, umiejętność wykonywania zdjęć przydaje się zupełnie niespodziewanie. I to nie tylko w czasie, np. imprez firmowych, by robić "fotki" kolegom z pracy. Mówię o zadaniach zlecanych przez pracodawcę. Mnie, zupełnie niespodziewanie, spotkało to właśnie w pracy, gdy dostałem od szefa polecenie zrobieniu kilku szczegółowych zdjęć. Całe szczęście, że jakiś czas przed tym zadaniem zdecydowałem się zapisać na kurs fotografii w Zielonej Górze, który trochę uratował mi życie. Myślę więc, by nieco przybliżyć moim czytelnikom przysłowiowe "know how" jeśli chodzi o taki kurs.

Na tapetę wezmę ten, na który ja chodziłem. Organizowane one były przez firmę FOTOSZKOLENIA, która na polskim rynku ma już pewną renomę, gdyż działa prawie dziesięć lat. Prowadzą szkolenia w sześciu miastach w Polsce, a biorąc pod uwagę, że takie kursy są ostatnio bardzo w modzie i powstają jak grzyby po deszczu, fakt, że ta firma tak długo funkcjonuje na rynku, musi świadczyć o jej jakości (dokładny spis miast znajdziecie na ich stronie internetowej www.fotoszkolenia.pl).

Jeśli chodzi o organizację takiego kursu, są dwa możliwe warianty wzięcia w nim udziału: kurs indywidualny albo grupowy. O ile w tym momencie powinny pojawić się informacje, jakie są różnice między nimi, zdecyduję się ująć to w ten sposób: prawie żadne. Kurs grupowy, jak sama nazwa wskazuje, odbywa się w kilka osób, z tym, że nie są to grupy duże (w końcu to nie zajęcia w szkole), więc komunikacja między prowadzącym kurs, a uczniem jest cały czas płynna. Dodatkowo, kurs grupowy jest trochę tańszy niż indywidualny i warto się zdecydować na niego dość szybko, gdyż miejsca dość szybko znikają. Ale prowadzone są one niemal dokładnie tak samo jak kursy indywidualne, więc jeśli ktoś by się spóźnił, zawsze pozostaje taka forma zajęć, równie popularna.

Jak organizowane są zajęcia? Kurs grupowy ma swoje ustalone godziny, zazwyczaj są to soboty, godziny poranne, a jeśli chodzi o tryb indywidualny, osoba zainteresowana sama dobiera termin z prowadzącym kursy, tak by jej pasowało. Zajęcia prowadzone są przez profesjonalnych fotografów, którzy często wystawiają własne galerie, a więc osoby dość rozpoznawalne w miejscowym środowisku kulturowym. Jest to o tyle dobre, że kursant jest w stanie łatwo zweryfikować, czy sposób wykonywania zdjęć jest tym, czego oczekuje. Na takich zajęciach poznać można najważniejsze aspekty, zaczynając od najważniejszego: doboru sprzętu. Może to się wydawać śmieszne, że trochę czasu trzeba poświęcić na taki aspekt, ale, uwierzcie mi, to nie pójdzie na marne. Gdy zdecydujecie się kupić własny sprzęt, będziecie wiedzieli, kiedy się wyśmiać w twarz np. takiego sprzedawcę z dyskontu elektronicznego, który będzie chciał wam wcisnąć lustrzankę w super promocji (już pomijam fakt, że będziecie raczej takiej sklepy omijać). Dodatkowo, kursanci poznają zasady kadrowania, perspektywy, a także ustawienia światła. 

A co po skończeniu kursu? Płyń barko moja? Nie. Każdy uczeń, po kursie, otrzyma certyfikat, który potwierdza uczestnictwo oraz jego zakończenie. Ma to o tyle duże znaczenie, ponieważ jest to dokument, który śmiało można dołączyć do dokumentów, starając się o pracę.

Podsumowując, czy warto chodzić na taki kurs? Myślę, że nie będzie to stratą pieniędzy, niezależnie do czego będzie potrzebne: czy dla własnego widzimisię czy na potrzeby zawodowe. Jeśli mieszkasz w Zielonej Górze, Płocku czy Bydgoszczy, myślę, że mogę polecić właśnie FOTOSZKOLENIA. Prawdziwi zawodowcy, niska cena i dbałość o klienta sprawiają, że ta firma jest warta zainteresowania, a także  dalszego rozwoju. Dokładną ofertę firmy znajdziecie na www.fotoszkolenia.pl.


czwartek, 3 listopada 2016

Matura? Niestety nie bzdura...



Wiele osób zarzuca maturze, że psuje kreatywny sposób myślenia u młodzieży i nakazuje tak ustawić umysł, by dostosował się do pewnych wzorców. Za czasów, gdy ja jeszcze zdawałem egzamin dojrzałości, faktycznie, można było jej zarzucić schematyczność, i zdawanie wedle określonego klucza. W tym momencie uczeń ma większą swobodę w wyrażaniu swoich myśli na egzaminie, ale jednocześnie, problem, że przynajmniej jeden przedmiot musi zdawać na poziomie rozszerzonym. Co prawda, matura nie jest obowiązkowa, ale stanowi jednak jakąś umowną granicę, że z dziecka stajemy się nagle osobą dorosłą, która zakończyła ważny etap w swoim życiu. Z tego powodu większość z nas podejmuje się zdania egzaminu dojrzałości, choćby z minimum pracy własnej. Problem robi się, gdy chce się poprawiać maturę. Pal licho, gdy zdawało się jeszcze ją w 2009 roku, ale co jeśli najdzie nas kaprys, by poprawić ją choćby z roku 1994? Jak się odnieść do tego problemu? 

Zazwyczaj zaczyna się od tego, co już było, jednakże, aby uzyskać właściwe odniesienie w stosunku do matury, trzeba zacząć od tego, co jest teraz. 

Nowa Matura, wprowadzona od roku 2015, na pierwszy rzut oka nie różni się specjalnie od tej, którą zdawało się przed tym rokiem. Również mamy egzamin pisemny i ustny, przedmioty obowiązkowe i dodatkowe. Diabeł jednak śpi w szczegółach, które omówimy sobie poniżej.

Zacznijmy od egzaminu pisemnego. Obowiązkowe są w tym momencie nie trzy, a cztery przedmioty (w porywach do pięciu, jednakże język mniejszości narodowej nie jest obowiązkowy w większości szkół). W skład nich wchodzi niezmienny od wielu dekad język polski, ale również i język obcy, nowożytny (angielski, niemiecki etc.), a także matematyka. W przypadku tych przedmiotów obowiązkiem jest zdawać je na poziomie podstawowym. A co jeśli chce się zdawać również rozszerzenie. Cóż, odpowiem w ten sposób: od postawy nie ma ucieczki. Nawet ten, co wziął np. polski rozszerzony i tak musi zdać podstawę. Jest tu sens i logika? No dobrze, nie na krytyce, a na informacji post stoi. Cały czas mówię o trzech przedmiotach, a co z czwartym? Czwarty jest dowolny przedmiot, który my wybierzemy (począwszy od biologii, chemii, przez historię, WOS, a na historii sztuki i muzyki kończąc), jednakże musimy go zdawać na poziomie rozszerzonym. Z drugiej strony, wraz z nową maturą, nie mamy jakiegoś wyboru, jeśli chodzi o poziomy. Poza polskim, matematyką i językiem obcym, reszta przedmiotów jest wyłącznie na poziomie rozszerzonym. Celem tego miało być (ponoć) lepsze przygotowanie młodego absolwenta szkoły średniej do zajęć na studiach. Cóż, biorąc pod uwagę, że obecna matura rozszerzona jest na zasadzie mieszaniny poziomu podstawowego i rozszerzenia, ciężko stwierdzić, czy to jest realna zmiana na lepsze, skoro wciąż szuka się złotego środka. Nie mnie oceniać, ale biorąc pod uwagę, że ten system ma jak na razie dwa lata, na ostateczne efekty będzie trzeba poczekać jeszcze przynajmniej z trzy. Wracając do meritum sprawy, wiemy, ile trzeba zdawać przedmiotów obowiązkowych, a co jeśli chce się zdawać jeszcze te dodatkowe? Uczeń ma prawo wybrać jeszcze maksymalnie pięć przedmiotów, również na poziomie rozszerzonym, niezależnie, czy jego profil nauczania zakładał te przedmioty czy nie (chciałbym jednak zobaczyć kogoś, kto oprócz historii sztuki zdaje również fizykę i informatykę). No dobrze, a co jeśli nie zda się przedmiotu dodatkowego? Nic się nie dzieje. Matura jest tak czy owak zdana, z tym, że wciąż nie ma zaliczonego przedmiotu, który się oblało, ale to chyba jest oczywiste. 

Maturę pisemną mamy za sobą. Celowo nie opisałem, jak wygląda szczegółowo każdy z przedmiotów, gdyż jest to wiedza powszechnie dostępna dla wszystkich, a opisanie każdego aspektu z egzaminu zajęłoby stanowczo za dużo miejsca (a ludzie wolą jednak formy krótsze... ktoś w ogóle dotarł do tego akapitu?). Idąc do matury ustnej, trzeba zdać ją z dwóch przedmiotów: języka polskiego oraz języka obcego, podobnie z resztą jak przed "reformą" z 2015. Nie da się jednak ukryć, że zmiany zaszły i w tym aspekcie. Na pierwszy rzut idzie język angielski. O ile wcześniej można było go zdawać zarówno na poziomie podstawowym i rozszerzonym, to obecnie nie ma określonego poziomu, na jakim się zdaje ten egzamin. Co do polskiego, naruszę trochę zasadę, by nie przedstawiać formy matury, ale w przypadku tego przedmiotu, jest to zrozumiałe. O ile dawniej, jeszcze przed samym egzaminem, była lista tematów, na który trzeba było przygotować krótką prezentację, a następnie odpowiedzieć na pytania od egzaminatorów, to obecnie forma mocno się zmieniła. Wchodząc na egzamin, samemu się losuje temat wraz z pomocami, na podstawie których trzeba opracować swoją wypowiedź. Na przygotowanie ma się 15 min, a następnie trzeba zaprezentować, bazując zarówno na pomocach z losowania, jak i wiedzy własnej. 10 min treści własnej oraz 5 min dyskusji z członkami komisji. Cóż, nie da się ukryć, że jest to bardziej egzaminacyjne, ale brakuje jednak czaru, gdy samemu się przygotowywało całą wypowiedź, zwłaszcza na temat, który komisji mógł być obcy (zwłaszcza fantastyka).

Jakie są inne zmiany jeśli chodzi o nową maturę? Przede wszystkim wprowadzenie centylów. Dla wielu jest to niezrozumiałe, ale zasada działania jest bardzo prosta: pokazuje, ile osób osiągnęło ten sam wynik, co zdający LUB NIŻSZY! Jest to o tyle wygodne, że ułatwia pracę uczelniom wyższym jeśli chodzi o przyjmowanie nowych studentów do swoich wydziałów. Można też mniej więcej oszacować już z poziomu dyplomu swoje szanse, czy absolwent dostanie się na wymarzony kierunek. Druga, dla wielu chyba najważniejsza, zamiana, to możliwość wglądu w swoją pracę. Do tej pory nie było możliwości zweryfikowania swoich wyników, nie mniej, w tym roku weszła dyrektywa, że zdający maturę może przejrzeć swoją pracę i znaleźć błąd. Niby walka o jeden punkt to mało, ale na medycynę czasem taki punkcik może przeważyć o dostaniu się na ten kierunek.

Mamy omówione najważniejsze aspekty nowej matury. A co jeśli ktoś chce zdawać jeszcze starą maturę, przykładowo z roku 2009? Czy musi zdawać na nowych zasadach? Oczywiście, że nie, a przynajmniej w większości sytuacji. Cały czas możemy poprawiać maturę na starych zasadach, niezależnie, czy chcemy poprawiać tylko jeden przedmiot czy cały egzamin. Dodatkowo, wypowiedzi ustne również można poprawiać bez żadnych komplikacji. Są jednak pewne haczyki, na które trzeba zwrócić uwagę. Po pierwsze, czas. Jeśli zdawaliśmy maturę w latach 2006-2014, nie ma żadnych przeciwwskazań, by zdawać na starych zasadach. Z tym, że jeśli zdawało się maturę przed 2010, trzeba jeszcze dodatkowo zdawać matematykę, obowiązkową dla absolwentów tego rocznika. Po drugie, aspekt płatności. Jest obowiązkowy tylko wtedy, gdy podejmujemy się egzaminu po raz trzeci lub nie stawiliśmy się na poprzedni, już umówiony. Suma nie jest duża, gdyż wynosi jedynie 50 zł. I w końcu, co z osobami, które zdawały maturę przed 2006 rokiem? Dla nich niestety jest smutna informacja, że będą zmuszeni do zdawania matury w nowej formie. Cóż, nikt nie powiedział, że będzie łatwo.

Jaka jest moja opinia na temat struktury matury? Mam wrażenie, że wraz z czasem traci ona na swoim prestiżu i osoby, które układają pytania stawiają na ilość zdawanych maturzystów, nie zaś na jakość samego egzaminu. Kiedyś osoba posiadająca maturę była traktowana jako ktoś poważny (samo słowa matura pochodzi od łacińskiego słowa, oznaczającego dorosłego). Teraz to po prostu papierek, który uprawnia nas, byśmy mogli pójść na studia. Nie jestem ministrem edukacji i nigdy nie aspirowałem do tego tytułu, ale myślę, że temu egzaminowi trzeba przywrócić w jakiś sposób dawną legendę, choćby w ten sposób, że dla części osób, będzie to jeden z nielicznych, obiektywnych egzaminów w życiu, gdyż sprawdzany na szczeblu państwowym, bez prywatnych odczuć w stosunku do zdającego. 

Po więcej informacji na temat matury, zapraszam na stronę CKE: https://www.cke.edu.pl/